wtorek, 6 kwietnia 2010

Płyta dnia XIX

Metallica- Master Of Puppets




Są tacy, którzy twierdzą, że Metallica skończyła się w po wejściu bębnów w "(Anesthesia)- Pulling Teeth. Inni trwają przy Ulrichu i spółce nie bacząc na ich "potknięcia". Można być wiernym fanem i codziennie masturbować się patrząc na plakat Kirka Hammetta, można ich opluwać twierdząc, że teraz grają jakieś heavy-country. Jednego jednak nie można Metallice odmówić- "Master Of Puppets" to jedna z płyt, która ukształtowała rockowe mózgi większości dzisiejszych rockmanów.

Album zaczyna się spokojnym akustycznym intrem, by nagle przyłożyć nam tytułową baterię prosto w ryj. Ulrich potrafił jeszcze łoić jak należy, Hetfield śpiewał bez country- ziemniaków w gardle. Hammett zaś, gdyby stracił pracę i musiał pisać cv, spokojnie może wpisać sobie solo z "Battery" i innych. Po wspomnianym "Battery"- hymn pokolenia. Przynajmniej mojego. Nie znam cenionej się, metalowej kapeli, która nie wzięła by na warsztat "Master Of Puppets". Kwintesencja stylu jaki w owym czasie prezentowała Metallica. Niemal instruktażowy numer dla młodych bandów. Jest w nim wszystko. Pierdalnięcie, zwolnienie, chwytliwy do skandowania refren, i zabójcze( choć w miarę proste technicznie) solo. A to nie koniec perełek. "The Thing That Should Not Be" ma w sobie ciężar większy niż 10 statystycznych amerykanek. I znowu to solo... "Welcome Home (Sanitarium)" to z kolei tradycyjna metallicowa ballada. Panowie powoli tworzą klimat, by pod koniec zaserwować nam prawdziwą trashową galopadę. Ze wszystkich solówek gitarowych na tym albumie ta z kolejnego numeru- "Disposable Heroes", jest ponadczasowa. Posłuchajcie, a od razu załapiecie o co mi chodzi. Nieco polityczny wątek mamy w kolejnym "Lepper Messiah". I znowu ciężar. Wymieniłem trzech członków zespołu. Specjalnie. Bo tego ostatniego darzę największym szacunkiem. Zmarły tragicznie w nocy z 26 na 27 września 1986, Cliff Burton to moim zdaniem najlepszy basista jakiego miała Metallica. Dowód?Napisany przez Burtona "Orion". Niemal progresywny numer, w którym jednym dzieje się więcej niż na, powiedzmy "Load". Perełka. Na koniec dostajemy rasową trashówę, czyli "Damage Inc.". Jazda bez trzymanki pokazująca, że Metallica w tamtych czasach była zespołem wielkim.

Cóż. Różnie bywa z tą Metallicą. Dla mnie ta prawdziwa potrwała jeszcze gdzieś do okolic "Black Album". Gdzieś do pierwszego dźwięku "Nothing Else Matters". Jednak korzeni nie da się zatuszować. Na "Masterze" się wychowałem i nadal jak mnie najdzie jakaś sentymentalna ochota, odpalam sobie kaseciaka z właśnie tym albumem. Szkoda, że Metallica nie nagrała już nigdy takiego albumu. Z drugiej strony jego wyjątkowość pozwoliła mu uzyskać status legendy.

"Come crawling faster! Obey Your master! Your life burns faster! Obey Your Master! Master!"

1 komentarz:

  1. "i zabójcze( choć w miarę proste technicznie) solo". Hahahaha :) No coment :)

    OdpowiedzUsuń